- Sam jak mały palec.
- Chciałeś chyba powiedzieć: paluch - zaśmiała się Liz. - Ile mierzyłeś po urodzeniu, metr? - Metr dwadzieścia. Znowu się roześmiała i zatrzymała przy stoliku pod oknem, z widokiem na ulicę. - Może być? - Wspaniale. - Jackson odsunął krzesło. - Usiądziesz ze mną? Spojrzała na bar, gdzie czekał grafik. Powinna rozpisać go jeszcze dzisiaj i przygotować wypłaty na następny dzień. - Tylko na moment. Ciągle ta papierkowa robota, końca nie widać. To najbardziej uprzykrzona strona tego biznesu. - Zycie... - westchnął Jackson i podniósł oczy na kelnerkę, która podeszła i wręczyła mu kartę. - Nie oddzielisz miłych stron od uprzykrzonych. Weźmy na przykład mnie. Uwielbiam robotę w policji, tylko jakoś nie znoszę przestępców. - Zamówił sałatkę i ziołową herbatę. - Jak sprawy? - zagadnął, gdy zostali sami. - Świetnie - odpowiedziała Liz o wiele za szybko. I zbyt pogodnie. Poczuła na policzkach falę gorąca, odchrząknęła. - A u was? Słyszałam, że macie Śnieżynkę. - Podejrzewamy jednego faceta. Uniosła brwi. - Mówisz to bez przekonania. - Tak? - Jackson wzruszył ramionami. - W przeciwieństwie do mojego partnera nie jestem w gorącej wodzie kąpany. Czekam z ostatecznym wyrokowaniem, aż zbierzemy wszystkie dowody, a klient będzie w areszcie. Na wspomnienie Santosa Liz poczuła bolesny ucisk w gardle. - Co z nim? - Jeżeli czytałaś gazety, to wiesz. Przygryzła wargę. Przecież go nienawidzi, upomniała samą siebie. Dla niej mógłby spłonąć na stosie na środku Jackson Square. Razem z Glorią. - Liz? Źle się czujesz? - Nie, dlaczego? - Pokręciła głową. Jackson obserwował ją spod oka. Znowu poczuła wypieki na policzkach. Tym razem palił ją wstyd i poczucie winy. Odwróciła wzrok. - Czyjego sytuacja jest... aż tak zła, jak czytałam? To znaczy, czy jest jakaś szansa...? - Że się wykaraska? Cholera, mam nadzieję. Ktoś go wpakował, Liz. Ktoś jeszcze poza Chopem Robichaux. - Poza Robichaux? - powtórzyła. - Ale kto? - Gdybyśmy wiedzieli, moglibyśmy działać. Tymczasem Santos ma poważne kłopoty. - Jackson popatrzył na nią uważnie. - Może ty coś wiesz? - A powinnam? - Wstała gwałtownie, z wymuszonym uśmiechem na ustach. - O, jest twoja sałatka. Przepraszam, zostawię cię. Muszę wracać do pracy. Ruszyła w stronę baru, ale zatrzymały ją słowa Jacksona: - On nie chciał sprawić ci bólu, Liz. To porządny facet. I świetny gliniarz. Chciało jej się płakać. Odwróciła się bez słowa i siadła przy barze. Nie potrafiła skupić się nad rachunkami. Przed oczy wracała ujrzana poprzedniego wieczoru scena: Hope St. Germaine w klubie Chopa Robichaux, ich rozmowa, koperta... Jak na zawołanie do restauracji wszedł Santos. Liz zamarło na moment serce, przez ułamek sekundy miała nadzieję, że przyszedł tu dla niej, po prostu dla niej. Oczywiście, że nie. Przyszedł nie do niej, lecz umówił się z Jacksonem. I wyglądał na bardzo skrępowanego. Powinno mu być głupio, pomyślała w gniewie. Powinien czuć się jak ostatni gnojek. Zauważyła, że spojrzał na nią z ukosa, skrzywił się i zrobił taki ruch, jakby zamierzał uciec. Jackson pokręcił głową i pokazał mu krzesło naprzeciw siebie. Santos usiadł z miną skazańca. Jego widok sprawiał jej ból, w gardle czuła dławiący ucisk, bo przecież to okropne uczucie: pragnąć kogoś tak bardzo i wiedzieć, że jest nieosiągalny. Dlaczego im się nie udało? Dlaczego nie umiał jej pokochać? Gdyby nie Gloria, byłaby z nim, byliby szczęśliwi. Próbowała przeglądać zamówienia i kwity, ale nie potrafiła skupić się na niczym. Santos absorbował ją całkowicie. Rzuciła jeszcze raz na niego okiem i szybko odwróciła wzrok. Wygląda źle, pomyślała. Wymizerowany, zmęczony. Zarazem było w nim coś chłopięcego; mały, zagubiony dzieciak. Tak pewnie wyglądał, kiedy zamordowano jego matkę i został sam. Niedawno stracił Lily, teraz pracę. Nie miał nic, o czym mógłby powiedzieć: moje. Nie, Liz nie potrafiła mu źle życzyć, niezależnie od tego, co sama od niego wycierpiała. Wstała i nerwowo wytarła ręce o spódnicę. Chop i Hope St. Germaine... To, co widziała, mogło nie mieć żadnego znaczenia i pewnie nie miało, ale o tym niech zadecyduje sam Santos. Wzięła głęboki oddech i ruszyła do ich stolika. - Cześć, Santos. Podniósł na nią spłoszony wzrok. - Cześć, Liz. Wyglądał na wykończonego. Teraz była pewna, że nie chciał sprawić jej bólu, a jeśli sprawił, to nie celowo. Żal w jego oczach był szczery, tak jak niekłamany był jego smutek. - Jeśli chcesz, żebym wyszedł - powiedział cicho - to wyjdę. - Nie, ja... muszę z tobą porozmawiać. - Spojrzała na Jacksona. - Z wami dwoma. Mogę usiąść? Skinęli głowami. Usiadła i bez zbędnych wstępów opowiedziała im całą historię. Kiedy skończyła, Jackson odchylił się w swoim krześle i gwizdnął przez zęby. - No, Batmanie, to mamy naszą świętoszkę. Santos w zdumieniu pokręcił głową. - Czułem, że to ona, ale nie chciałem wierzyć. Mówiłem sobie, że musiałem zwariować, że to jakaś paranoja... - A jednak. No proszę, Hope St. Germaine i Chop Robichaux... - Jackson pokręcił głową. - Niżej upaść już nie można. Układ damy z alfonsem. Tylko skąd ona go zna? - Właśnie. Nie znalazła go przecież w książce telefonicznej. - A i on nie ryzykowałby dla kogoś, kto przychodzi z ulicy. - Dla dużej kasy mógłby. Znam sukinsyna.