Powtarzał sobie, że zrobi to powoli, żeby sprawić jej przyjemność, ale była równie
rozpalona jak on, nagląco zaciskała dłonie na jego barkach. Musnął kciukiem jej żebra, pocałował czubki piersi i napawał się jej widokiem. W końcu uniosła powieki; czarne źrenice zasłaniały niemal całe złote tęczówki. Pieścił oddechem jej brzuch, przesunął wzrok niżej, by zobaczyć skrawek czerwonej koronki – majteczki, które tak niewiele skrywały. Spięła się nagle. – Bywasz straszą świnią powiedziała. Coś było nie tak z jej głosem, mimo że w końcu się odezwała. Poczuł ledwie wyczuwalny zapach gardenii. – To dla ciebie – powiedział, pochylony nad czerwonymi majteczkami, kuszącymi, prowokującymi. Wierciła się pod nim, gdy ściągał je zębami. – Czyżby? – Dlaczego nagle jest taka zimna? – Naprawdę? Tylko dla mnie? – A niby dla kogo? – zapytał, przesuwając się w górę wzdłuż jej ciała. Zacisnęła palce w jego włosach, rozkosz mieszała się z bólem. Boże, jak bardzo jej pragnął. Ona także drżała, rozpalona, wierciła się pod nim. – Liwie – szepnął i rozsunął jej uda kolanem. W jednej chwili wszedł w nią i zatracił się całkowicie, duchem i ciałem, w magii żony. Krew dudniła mu w uszach, oddychał szybko, płytko. Poruszał się coraz szybciej, szybciej, ale ona przestała reagować. Trzymał w objęciach lodowate ciało. Spojrzał na nią. Zmieniła się, nagle stała się Jennifer. Jasna cera, ciemne włosy, a koronkowe majteczki okazały się strzępem czerwonej sukienki. – Kocham cię – powiedziała, nie poruszając ustami. Cuchnęła stojącą wodą i śmiercią. Utkwiła w nim swój szklisty wzrok. Przeszył go dreszcz, zrobiło mu się zimno. Chciał się od niej odsunąć, ale obejmowała go z całej siły. Więziła. – To twoja wina, RJ – powiedziała, nie otwierając ust. – Twoja! Bentz szarpał się, wyrywał. Otworzył oczy. Był w motelu. W łóżku. Sam. Bez O1ivii. I bez Jennifer. Towarzyszyły mu tylko wyrzuty sumienia. Przeklęte wyrzuty sumienia. Odetchnął głośno. Jego ciało pokrywał zimny pot. Sen był bardzo realistyczny, przerażający. Chciał zadzwonić do Olivii, ale zerknął na zegarek – dwadzieścia siedem minut po dwunastej. W Luizjanie dochodzi trzecia nad ranem. Poczeka. Wstał, podszedł do okna, uchylił żaluzje i spojrzał na spowity mrokiem parking. Świecił pustkami, stały na nim te same samochody co zawsze. Spokój. Nadal poruszony, poszedł do łazienki i obmył twarz. Powtarzał sobie, że przeszedł w życiu gorsze chwile niż nocne koszmary, połknął kilka tabletek ibuprofenu i wrócił do łóżka. Włączył telewizor i szukał programu, który go zajmie, choć nie wierzył, że jakiekolwiek talkshow sprawi, że zapomni o koszmarze. Pewnie nic na niego nie podziała. Będzie musiał z tym żyć. Następnego ranka, po kilku godzinach niespokojnego snu, Bentz znalazł sklepik, w którym mógł kupić nowy telefon komórkowy. Był pierwszym klientem tego dnia i wyglądał koszmarnie, ale wyszedł z nowym aparatem ikartą SIM. Nieco dalej odkrył sklep z odzieżą, gdzie kupił nowe spodnie i tanią marynarkę. Na buty poczeka. Wrócił do motelu, wziął prysznic, ogolił się, zadzwonił do O1ivii, zostawił jej wiadomość i przez najbliższe godziny myślał intensywnie i wbijał numery do nowej komórki. Analizował wydarzenia ostatnich dni. Intrygowało go, jakim cudem ta kobieta – Jennifer? – wiedziała, gdzie będzie. Zdołał się zorientować, że w pokoju nie było podsłuchu. Nie znalazł nigdzie pluskiew. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. O ile sobie przypominał, telefonując z pokoju,