malgorzata kosik maz
Opadła na fotel, całkiem pozbawiona sił. Wiedziała, co miał na myśli. Niewątpliwie każda kobieta, którą całował w taki sposób, zostawała jego kochanką bez wahania czy protestu. Ją też kusiło, żeby mu pozwolić na więcej. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła poczuć jego silne, ciepłe ręce na swojej nagiej skórze. Odetchnęła głęboko, z trudem dźwignęła się z fotela i powlokła do swojej sypialni. Potrzebowała odosobnienia i spokoju, żeby poukładać sobie wszystko w głowie. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem przed kominkiem. W końcu doszła do wniosku, że wie o Lucienie Balfourze trzy rzeczy. Po pierwsze, jest dżentelmenem, bo zatrzymał się, kiedy go poprosiła, choć sama nie była pewna, czy rzeczywiście tego chce. Po drugie, wcale się z nią nie drażnił, gdy wyznał, że jej pragnie. Po trzecie, wkrótce pozna sekret jego prawdziwej osobowości. Lucien siedział z brodą opartą na dłoni i wyglądał przez okno gabinetu. Pan Mullins czytał na głos listę miesięcznych wydatków, czekając na jego aprobatę. Zwykle, głównie z przekory, hrabia przerywał mu wielokrotnie, żądając szczegółowych wyjaśnień. Dzisiaj doradca równie dobrze mógłby mówić po mandaryńsku. Kilcairn sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Łagodnieje, robi się miękki, to jedyne wyjaśnienie. W wieku trzydziestu dwóch lat jest bezwolnym głupcem o rozumie i sile komara. Dawny Lucien Balfour, ten zdrowy na umyśle, nie posłuchałby jej prośby. Uwodziłby ją, aż oddałaby mu się z własnej woli. Tym razem z jakiegoś niedorzecznego powodu wycofał się i spędził kolejną niespokojną noc, chodząc po sypialni. Na ogól zawsze zdobywał to, czego pragnął. Alexandra Beatrice Gallant ustanowiła zupełnie nowe reguły gry, a on nie potrafił ich ominąć ani złamać, a w dodatku nie umiał o niej zapomnieć. Na Lucyfera, może rzeczywiście stał się wybredny. - Wszystko się zgadza, milordzie? Lucien zamrugał. - Tak. Dziękuję, panie Mullins. - Nie ma za co, milordzie. Po wyjściu doradcy znowu wyjrzał na ogród. Zanim pogrążył się w marzeniach o Alexandrze, przez uchylone drzwi do gabinetu wpadła biała kulka futra. - Dzień dobry, Szekspirze. - Podrapał teriera za uchem. - Szekspir! Wysoka, smukła postać zatrzymała się w pół kroku. - Dzień dobry, panno Gallant. - Dzień dobry, milordzie. Przepraszam, to się więcej nie powtórzy. Uciekł mi, kiedy otworzyłam drzwi swojego pokoju. - Po prostu nie lubi być zamknięty przez cały dzień. Niech mu pani pozwoli biegać po całym domu. Jest lepiej wychowany niż moje krewne. Podeszła bliżej. - Dziękuję za wspaniałomyślność, ale obawiam się, że pani Delacroix za nim nie przepada. - To kolejny powód, żeby go wypuścić z pokoju. Uśmiechnęła się lekko. - Powinnam pana skarcić za mówienie takich rzeczy, ale puszczę je mimo uszu, skoro chodzi o szczęście Szekspira. Przyjrzał się jej badawczo. - Powinna się pani częściej uśmiechać, Alexandro. - Powinien pan dawać mi więcej powodów do uśmiechu. - Czyżby pani dobre samopoczucie zależało ode mnie? - Powiedzmy, że łatwiej mi je osiągnąć przy pańskiej współpracy. - Pani współpraca mnie również uczyniłaby szczęśliwym - odparł, przesuwając po niej wzrokiem. Alexandra oblała się rumieńcem i ruszyła do drzwi. - Nie sądzę zatem, żeby kiedykolwiek był pan szczęśliwy, milordzie. - Byłem przez chwilę zeszłego wieczoru.